sobota, 18 maja 2013

REFRAKCJA CZYLI POWITANIE SŁOŃCA




Istnieje taki piękny zwyczaj jak powitanie Słońca. Z samego rana idzie się na plażę lub łąkę, siada w kwiecie lotosu ( jeśli ktoś potrafi, jeśli nie, to wpół lotosie ), podnosi się obie ręce do góry i wita się serdecznie Słońce, lub opiekuna Słońca, wielką Dewę - Surję, czy jak kto woli Vivaswana. 

Vavaswan warunkuje nasze istnienie tu na Ziemi, jeśli by Jego nie było, oczywiście życie na tej pięknej Planecie również by nie zaistniało. To bardzo ważny pkt w zrozumieniu siebie jako "Ja". 
Jeżeli coś, lub ktoś warunkuje moje istnienie ( mogę myśleć, działać, kochać, tworzyć..), to to coś staje się automatycznie integralna częścią mnie, pomimo, że jest bardzo oddalone od mojego ciała, jak w przypadku Słońca.  Idąc dalej w tym kierunku, ktoś może zapytać, a skąd wziął się Vivaswan, kto go stworzył?.. 

Purusha, czyli Wola Tego, który tym wszystkim zawiaduje, przy pomocy energii mateczki Prakriti.
Toteż mądry zawsze będzie się starał powiązać nieistotny wydałoby się, maleńki epizod tego świata z Wolą Pana, w myśl zasady, że nawet źdźbło trawy nie drgnie bez Jego Woli..

Wracając do wątku..  Pojawiam się więc z samiusieńkiego rana na plaży, o ściśle określonej godzinie, co oczywiście wymagało ode mnie nie lada heroizmu a tu wielkie zdziwienie.. Słońce jest już wysoko ponad linią horyzontu.. Wracam do domu mocno rozczarowany, biorę kalendarz, godzina zgadza się. Czyżby błąd drukarni?  Biorę drugi kalendarz, również ta sama godzina. Co się dzieję?.. Sięgam do książek astronomicznych, których w domu na półkach pełno i szybko odnajduję przyczynę. 

Zjawisko nazywa się REFRAKCJA. Wschód Słońca przyjmuje się z chwilą, kiedy Słońce jest 16 minut kątowych ponad linią horyzontu, czyli stosunkowo bardzo wysoko. Kiedy leży na samej linii, de facto jest 16 minut pod horyzontem, widzimy jego refrakcyjne załamanie, czyli złudę niejako. Jeżeli komuś trudno to zrozumieć, niech weźmie szklankę wody i włoży do niej łyżeczkę. Fragment łyżeczki zanurzony w wodzie leży w innej linii niż jej pozostała część ponad wodą.

Czterdzieści lat człowiek żył na Ziemi i taki głupi..

Ale dzięki temu epizodowi wykonalem misterny linoryt który nazwałem „Powitanie Słońca”. Tym razem postanowiłem zademonstrować samą matrycę bez odbitki na papierze. Dlaczego?  Aby ukazać jaka olbrzymia praca kryje się za paroma nonszalanckimi kreseczkami, które konsumuje odbiorca. Końcówki dłut robione z igieł do szycia i specjalnie na tą okoliczność szlifowane.  Maleńki  format linorytu 6x10 cm. 

*********

piątek, 17 maja 2013

SERCE MAMY I KRZYŻ DZIADKA



Lubiłem rozmawiać ze swoim ojcem, kiedy wskazówki jego zegara życia nieuchronnie dobiegały kresu. Ojciec starał się nadrabiać wszelkie zaległości związane z wcześniejszymi latami, kiedy to piastował odpowiedzialne funkcje społeczne i niewiele miał czasu aby poświęcać go dwójce własnych dzieci, to znaczy mojej starszej siostrze Ewie i mnie. 

W jednej z ostatnich rozmów ze mną sięgnął do szuflady i wręczył mi zawiniątko, oznajmiając głosem powagi: 
- niewiele już czasu mi pozostało, weź te pamiątki do siebie i spraw aby po mojej śmierci nie przepadły. 

Rozmowa jednak dalej płynęła wartkim nurtem, aż do późnym godzin nocnych, toteż do własnego domu oddalonego o parę km wracałem opustoszałymi już ulicami Sopotu. Przez głowę przelatywały mi żywe wspomnienia ojca z czasów II wojny, jego pobycie w Majdanku, przymusowych robotach w Niemczech i wczesnych latach odbudowy Polski. Kiedy dotarłem do własnego domu mocno zmęczony i przygnieciony lawiną wspomnień ojca, myślałem jedynie o jak najszybszym ułożeniu się do snu.

Przypomniałem sobie jednak o pamiątkach, które mi wręczył. Sięgnąłem do plecaka i z irchowego zawiniątka wydobyłem zawartość. Było to małe w ceglanym kolorze pudełeczko, w środku którego spoczywał Krzyż Walecznych. Należał on do ułana II pułku piechoty, mojego dziadzia Józefa Skutnickiego, który dzielnie walczył pod dowództwem Śmigłego Rydza w wojnie Polsko Rosyjskiej 1920 roku.  Obok krzyża było jeszcze coś. Był to rosyjski pocisk, który wydobyto z ciała dziadka i dołączono do odznaczenia na oddzielnej niebieskiej przywieszce. 
Boże mój.. pomyślałem,  przecież to są prawdziwe relikwie. Kawał zastygłej niczym inkluzja w bursztynie historii człowieka. Dziadzio ponoć w którymś momencie walk przejął dowództwo pułku po zabiciu dowódcy, losy zaś bitwy opisał w książeczce, która istnieje w domowym archiwum.

Nie byłem świadom jednak, że tej nocy jeszcze czekać mnie będzie wielokroć silniejsze wzruszenie, mocy którego nie byłem w stanie przewidzieć..

Drugim otrzymanym od ojca przedmiotem była kaseta magnetofonowa z nagraniem pracy serca mojej nieżyjącej mamy, zarejestrowanym przy pomocy urządzenia o nazwie Holter EKG. Tu mała dygresja.. Gdyby mi ktoś zadał pytanie, czy będąc na Ziemi spotkałem Anioła, natychmiast odpowiedziałbym, że owszem, otrzymywałem ten dar nawet wielokrotnie, lecz szczególne w nim miejsce zajmowała moja własna matka. Była to piękna subtelna kobieta, o niezwykłej dobroci i ciepłym uśmiechu, który promieniował na cały świat i wszystkich bez wyjątków. A wcale łatwego żywota nie wiodła i nacierpiała się niemało. 

Po załadowaniu kasety do magnetofonu usłyszałem ciągły, trzeszczący dźwięk, przypominający raczej zmatowiony pisk, niż pracę rytmu serca. Trzeba się było z tym jakoś uporać. W owym czasie nieomalże zawodowo zajmowałem się preparowaniem przedziwnych dźwięków, toteż na stanie komputera istniała pokaźna ilością programów muzycznych, zarówno do komponowania, jak i do obróbki. Nagrania na holterowskiej kasecie trwały 45 min, dane zaś zbierane były przez 24 godziny, szybko wiec przeliczyłem krotność spowolnienia. 




Cały ten materiał umieściłem w prościuteńkim, ale bardzo przyjaznym programiku  o nazwie GoldWave i po krótkim czasie z końcówki mocy NAD-a i duńskich monitorów, z ciszy nocy, wyłoniło się niczym uderzenia  pierwotnego tam tamu Gaji , głośne bicie serca istoty najbardziej przeze mnie ukochanej - własnej matki. Mocny ucisk w gardle, potok łez, ogromne wzruszenie. Jeszcze tej samej nocy, do rana analizowałem wykresy fal dźwiękowych obszernych fragmentów materiału. Mama zmarła na serce, arytmia była wyraźnie widoczna na wykresach. 

Myślę, że w całej dość bogatej skali doświadczeń z dźwiękami, to doświadczenie, ta sesja, otulona głęboką ciszą nocy, wypełniona niezwykłymi emocjami, była dla mnie najważniejsza ze wszystkich. Miłość, Bóg, transcendencja, wspomnienia ukochanej istoty, eksplodowały niczym bomba, pozostawiając  w pamięci głęboki i jasny ślad.



środa, 15 maja 2013

KRÓTKI TEKST O PRZENIKANIU SIĘ ŚWIATÓW..



To jest krótki tekścik o przenikaniu się światów, ludzkiej wrażliwości i  umiejętności dokonywania właściwych wyborów..

Mam przyjaciela Piotra, który żyje w innym mieście i można by rzec w nieco innym świecie. Piotr jest narkomanem, a jednocześnie człowiekiem o niezwykłej wrażliwości. Kiedy za młodu koledzy kopali piłkę, Piotr wgryzał się w tajniki fotografii, tworząc niezwykle ciekawe zdjęcia na bazie technik solaryzacji i gumy. A w latach 70 tych nie była to łatwa sztuka, zważywszy na brak ogólnodostępnych odczynników i wszystkiego, co może służyć fotografikowi do normalnego uprawiania tej pięknej pasji.

Piotr posiadał głowę do robienia interesów, piszę w czasie przeszłym, bo jak się miało okazać interesy stały się jego wielkim utrapieniem. Założył ze znajomym dobrze prosperujący sklep w Sopocie, lecz kolega nie grzeszył uczciwością i wplątał go w niespłacalny kredyt. W pierwszej kolejności pod młotek poszedł ładny samochód, następnie secesyjny piękny strych, urządzony z wyrafinowanym smakiem. Od tego momentu Piotr stał się już wolnym człowiekiem, surfującym poza nawiasem mainstreamu życia.

Najczęściej zamieszkiwał Mazury, gdzie za czasów prosperity zakupił stary poniemiecki dom. Tam przyroda szczodrze oddawała Piotrowi to, co miasto nagrabiło drapieżną ręką. Przypadkowe prace leśne dawały Piotrowi możliwość biologicznego przeżycia. I tak nasz przyjaciel zakończyłby zapewne główny rozdział swojego życia, gdyby nie kolega z klasy, który dowiedział się o jego losie. Zaproponował pracę w drukarni, której był właścicielem. W krótkim czasie zapomniane aktywa umiejętności organizacyjnych Piotra zaczęły wydawać owoce. Drukarnia przeszła metamorfozę, a głównym spirytus movens przemian był nie kto inny jak Piotr.

Piotr na powrót stanął mocno na obu nogach i mógł sobie teraz pozwolić na zakup ładnego mieszkania w jednej ze spokojnych dzielnic Oruni. Niestety jak to w życiu często bywa, na drodze idylli stanęła kłótnia z przyjacielem i ponownie wyrzuciła Piotra poza burtę niezatapialnego wydawałoby się statku. Ze środków na koncie mógł się utrzymywać jakiś czas, jednak nazwijmy to po imieniu, niehigieniczny tryb nocnego życia  SPATIF-u, w zastraszająco szybkim tempie przybliżał przyszłość obdarzoną niestety dość szpetną twarzą.

– Nie boję się, powiedział mi w rozmowie . Jeśli zachoruję na raka wezmę podwójną dawkę hery, popiję whisky i będzie po wszystkim.

Tu od siebie muszę dodać, że pewien lekarz ostrzegł Piotra, jeśli nie zmieni trybu życia, daje jemu góra 2 lata..

Z Piotrem zawsze miałem dobry kontakt telefoniczny, ale od pewnego czasu nastąpiło niepokojące milczenie. Dzwoniłem, pisałem maile, cisza. Postanowiłem więc wczoraj osobiście udać się do jego mieszkania. Jeep P. stał pod domem z przedziurawioną oponą, a więc jest licho, pomyślałem. Na dzwonek domowych drzwi nikt nie zareagował. W tym momencie, na scenę tej opowieści wkracza  ziemisty dość epizod.. Zapomniałem wziąć ze sobą bloczek z czystymi karteczkami więc ze śmietnika wyciągnąłem ładny biały kartonik, na którym długopisem nabazgrałem prośbę o pilny kontakt, po czym wsunąłem pod wycieraczkę Piotrowego Pajero.

Mogłem teraz wracać do domu, mając nieco lżejsze sumienie. Z paroma przesiadkami dotarłem na przystanek na ul. Cystersów, vis a vis Domu Zarazy w starej Oliwie. Szczyt dnia, tłum ludzi, niekończący się potok samochodów i długie, bardzo długie oczekiwanie, bowiem przyjazd autobusu wyraźnie nie współgrał z zapewnieniami rozkładu jazdy na przystanku.

Osobiście dobrze radzę sobie z tego typu sytuacjami, bowiem nucę mantry, lub myślami frunę w znane jedynie sobie transcendentalne sfery. Jednak patrząc na ludzi obok, zwłaszcza starsze osoby, nie sposób było nie zauważyć, że się męczą. Brak miejsc siedzących, brak jakiejkolwiek informacji o opóźnieniu, zewsząd opary spalin i natarczywy hałas.

Traf chciał, że wziąłem ze sobą telefon, na karcie którego zapisane były niemal wszystkie utwory mojego ukochanego kompozytora Arvo Parta i po chwili przeniosłem się w inny wymiar czasoprzestrzeni.

Jak ważną rzeczą w życiu jest umiejętność dokonywania właściwych wyborów.

Agnus Dei..

*********




wtorek, 14 maja 2013

OPLOTŁA MI RĘCE MIŁOŚĆ..



       Officium Novum - Jan Garbarek &
       The Hilliard Ensemble


odłamałam gałąź miłości
umarłą pochowałam w ziemi
i spójrz
mój ogród rozkwitł

nie można zabić miłości

jeśli ją w ziemi pogrzebiesz
odrasta

jeśli w powietrze rzucisz
liścieje skrzydłami

jeśli w wodę
skrzelą błyska

jeśli w noc
świeci

więc ją pogrzebać chciałam w moim sercu
ale serce miłości mojej było domem

moje serce otwarło swoje drzwi sercowe
i rozdzwoniło śpiewem swoje sercowe ściany

moje serce tańczyło na wierzchołkach palców

więc pogrzebałam moją miłość w głowie

i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt

chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością

pytają ludzie czyim jestem więźniem



             halinka poświatowska



niedziela, 12 maja 2013

SŁOWIK TRANSKRYBOWANY



Słowik transkrybowany..

W przeszłości wielu kompozytorów dokonywało transkrypcji, czyli mówiąc ludzkim językiem, opracowania utworu na instrumenty inne niż pierwotnie zapisano. Transkrypcji dokonywał Bach, Vivaldi, Handel, transkrypcji dokonują współcześni kompozytorzy. Przed tymi ostatnimi otworzyły się szerokie możliwości jakie niesie ze sobą rozwój elektroniki, zwłaszcza komputeryzacji.
Tematem przekładów, korzystając ze współczesnych odkryć w dziedzinie El muzyki interesowałem się parę lat temu i transkrybowałem wszystko co wydawało dźwięk, z wiatrem, szumem morza, ogniem, głosem ludzkim na czele. Nagrywany materiał przekładałem na dowolne instrumenty midi, np. fortepian, marimbę, flet, czy perkusję. 

Powstawały z tego różne produkcje, jedne udane, inne mniej, zwłaszcza tych drugich była lwia część.. :)), jednak próby te napędzane były żywym paliwem entuzjazmu i może oto głównie chodziło.
Pracowałem wówczas na prostym programiku o nazwie AKoff, który umożliwiał dokonanie konwersji ciężkich wavów na leciutkie midi, a to otwierało szerokie możliwości dalszej obróbki. Pozwalał też ustalić dowolną tonację.

I w ten sposób powstał „Słowik transkrybowany”, utwór który składa się z trzech części: pierwsza, to śpiew słowika, druga - dokładna transkrypcja tegoż śpiewu na fortepian, trzecia to improwizacja fortepianowa złożona wyłącznie z konwertowanego śpiewu słowików na format midi.


OKRUCHY ŻYCIA



Szczerze mówiąc nie wiem jakim komentarzem opatrzyć ten materiał. Jedno jest pewne, jest on dla mnie bardzo ważny, ponieważ wyraża niejako cały mój stosunek do otaczającej mnie rzeczywistości.

W życiu duchowym jest wiele etapów na drodze do pełnego Wyzwolenia. W końcowym dominuje głębokie przekonanie, że ciało i umysł nie są tak ważne, jak ważna jest Jaźń w Sercu. Dopiero ta perspektywa pozwala postrzegać rzeczy takimi jakimi są. Można wówczas powiedzieć za słowami Mistrza z przed 2 tys. lat  Jam Jest Kim Jest,  Aham Brahma Asmi.

Okruchy życia, to nic innego jak obraz chwilowej formy, w której zagościł Bezforemny, obraz, który konsekwentnie przez Niego będzie tłuczony na maleńkie kawałeczki, do momentu w którym zagości prawdziwe zrozumienie  Kim Jestem.

Okruchy życia, które dla wielu tak ważne, niewiele mają z nami wspólnego.

*********

JOGINKA ALA I ŚPIEWAJĄCA MISA Z TYBETU


Ładnych parę lat temu umówiłem się z Alą Mojko na czytanie haiku. Ala jest joginką, podróżniczką i poetką, ale przede wszystkim cudowną kobietą, którą zapewne Sam Babaji  zesłał na Ziemię, aby obecnością swoją uszlachetniła nieco rodzaj ludzki.. :) to prawda.

Nagrania odbyły się w wielkiej poniemieckiej kuchni odseparowanej od reszty mieszkania, panowała w niej zupełna cisza. Poprosiłem Alę, aby przeczytała swoim subtelnym głosem dopiero co napisane haiku, możliwie bez emocji, która nadawałaby słowom dodatkowe, zbędne w tym przypadku znaczenie. Powtarzaliśmy nagrania wiele razy, ale nie mogliśmy uzyskać zamierzonego efektu.
W pewnej chwili Ala wyciągnęła z plecaka wielką misę tybetańską i zaczęła na niej grać. Cudowne, subtelne wibracje zawłaszczyły całą kuchenną przestrzeń i nasze Dusze. Oczywiście po tym niebiańskim koncercie nie było już mowy o haiku.

Późnym wieczorem, z nieukrywanym dreszczykiem emocji wziąłem ten materiał na warsztat i zacząłem w nim lepić jak w glinie, to znaczy rozciągać, spowalniać, nakładać wiele ścieżek na siebie, ale przede wszystkim wyłapywać te momenty, które miały współgrać z wewnętrznymi wibracjami.

Czasami dzieło powstaje zupełnie niezamierzenie..


*********