piątek, 17 maja 2013

SERCE MAMY I KRZYŻ DZIADKA



Lubiłem rozmawiać ze swoim ojcem, kiedy wskazówki jego zegara życia nieuchronnie dobiegały kresu. Ojciec starał się nadrabiać wszelkie zaległości związane z wcześniejszymi latami, kiedy to piastował odpowiedzialne funkcje społeczne i niewiele miał czasu aby poświęcać go dwójce własnych dzieci, to znaczy mojej starszej siostrze Ewie i mnie. 

W jednej z ostatnich rozmów ze mną sięgnął do szuflady i wręczył mi zawiniątko, oznajmiając głosem powagi: 
- niewiele już czasu mi pozostało, weź te pamiątki do siebie i spraw aby po mojej śmierci nie przepadły. 

Rozmowa jednak dalej płynęła wartkim nurtem, aż do późnym godzin nocnych, toteż do własnego domu oddalonego o parę km wracałem opustoszałymi już ulicami Sopotu. Przez głowę przelatywały mi żywe wspomnienia ojca z czasów II wojny, jego pobycie w Majdanku, przymusowych robotach w Niemczech i wczesnych latach odbudowy Polski. Kiedy dotarłem do własnego domu mocno zmęczony i przygnieciony lawiną wspomnień ojca, myślałem jedynie o jak najszybszym ułożeniu się do snu.

Przypomniałem sobie jednak o pamiątkach, które mi wręczył. Sięgnąłem do plecaka i z irchowego zawiniątka wydobyłem zawartość. Było to małe w ceglanym kolorze pudełeczko, w środku którego spoczywał Krzyż Walecznych. Należał on do ułana II pułku piechoty, mojego dziadzia Józefa Skutnickiego, który dzielnie walczył pod dowództwem Śmigłego Rydza w wojnie Polsko Rosyjskiej 1920 roku.  Obok krzyża było jeszcze coś. Był to rosyjski pocisk, który wydobyto z ciała dziadka i dołączono do odznaczenia na oddzielnej niebieskiej przywieszce. 
Boże mój.. pomyślałem,  przecież to są prawdziwe relikwie. Kawał zastygłej niczym inkluzja w bursztynie historii człowieka. Dziadzio ponoć w którymś momencie walk przejął dowództwo pułku po zabiciu dowódcy, losy zaś bitwy opisał w książeczce, która istnieje w domowym archiwum.

Nie byłem świadom jednak, że tej nocy jeszcze czekać mnie będzie wielokroć silniejsze wzruszenie, mocy którego nie byłem w stanie przewidzieć..

Drugim otrzymanym od ojca przedmiotem była kaseta magnetofonowa z nagraniem pracy serca mojej nieżyjącej mamy, zarejestrowanym przy pomocy urządzenia o nazwie Holter EKG. Tu mała dygresja.. Gdyby mi ktoś zadał pytanie, czy będąc na Ziemi spotkałem Anioła, natychmiast odpowiedziałbym, że owszem, otrzymywałem ten dar nawet wielokrotnie, lecz szczególne w nim miejsce zajmowała moja własna matka. Była to piękna subtelna kobieta, o niezwykłej dobroci i ciepłym uśmiechu, który promieniował na cały świat i wszystkich bez wyjątków. A wcale łatwego żywota nie wiodła i nacierpiała się niemało. 

Po załadowaniu kasety do magnetofonu usłyszałem ciągły, trzeszczący dźwięk, przypominający raczej zmatowiony pisk, niż pracę rytmu serca. Trzeba się było z tym jakoś uporać. W owym czasie nieomalże zawodowo zajmowałem się preparowaniem przedziwnych dźwięków, toteż na stanie komputera istniała pokaźna ilością programów muzycznych, zarówno do komponowania, jak i do obróbki. Nagrania na holterowskiej kasecie trwały 45 min, dane zaś zbierane były przez 24 godziny, szybko wiec przeliczyłem krotność spowolnienia. 




Cały ten materiał umieściłem w prościuteńkim, ale bardzo przyjaznym programiku  o nazwie GoldWave i po krótkim czasie z końcówki mocy NAD-a i duńskich monitorów, z ciszy nocy, wyłoniło się niczym uderzenia  pierwotnego tam tamu Gaji , głośne bicie serca istoty najbardziej przeze mnie ukochanej - własnej matki. Mocny ucisk w gardle, potok łez, ogromne wzruszenie. Jeszcze tej samej nocy, do rana analizowałem wykresy fal dźwiękowych obszernych fragmentów materiału. Mama zmarła na serce, arytmia była wyraźnie widoczna na wykresach. 

Myślę, że w całej dość bogatej skali doświadczeń z dźwiękami, to doświadczenie, ta sesja, otulona głęboką ciszą nocy, wypełniona niezwykłymi emocjami, była dla mnie najważniejsza ze wszystkich. Miłość, Bóg, transcendencja, wspomnienia ukochanej istoty, eksplodowały niczym bomba, pozostawiając  w pamięci głęboki i jasny ślad.



2 komentarze:

  1. Bardzo wzruszający opis, ale jakże pełen Twojej Miłości. Dziękuję Mareczku <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakże wszystko co piszesz, Marku, jest mi bliskie...
    Wiedzie mnie, podobnymi do Twoich, dróżkami mojego życia.
    Moja mama też zmarła na serce. Arytmia. Była Aniołem Dobroci.
    A nie było Jej łatwo - sześcioro dzieci...
    Wszystko co mam, zawdzięczam skromności, prostocie a niekiedy wręcz ubóstwu - które jest cudowną Bramą Życia.
    Cisza i światło a także mrok to moje miłości, opoki.
    One są nieodłączną częścią Kosmosu, którego jesteśmy istotami bożymi... Jesteśmy dziećmi transcendencji... Buddyzm zawiera wiele cudownych dróżek także wiodących do Chrystusa. Wiele dróg, wiele religii prowadzi do tego samego Boga... jeŚli tylko potrafimy się wzbić poza sferę PROFANUM...nAJJAŚNIEJSZE ŚWIATEŁKA DLA cIEBIE, mARKU...

    OdpowiedzUsuń